Dominikanie potrzebują dobrego wykształcenia

Dominikanie potrzebują dobrego wykształcenia

Rozmowa z ojcem Krzysztofem Popławskim OP, byłym Prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów.

 

Jak wyglądała Ojca droga do dominikanów? Dlaczego zdecydował się Ojciec przejść, po prawie czterech latach, ze Zgromadzenia Salezjańskiego do dominikanów?

O kapłaństwie, czy też w ogóle o życiu zakonnym, zacząłem myśleć od drugiej klasy szkoły średniej. Po skończeniu liceum, zdałem na studia i rok czasu studiowałem geografię w Toruniu. Był to rok bardzo ważny, ponieważ będąc poza domem i żyjąc w pewien sposób samodzielnie, równie samodzielnie mogłem podjąć tak ważną decyzję, jak wstąpienie do zakonu. A ponieważ salezjanie pracowali w mojej rodzinnej parafii, a ja bardzo ich szanowałem – i do dzisiaj szanuję ich za to, co robią – to jakoś naturalne wydawało mi się, że powinienem wstąpić do Zgromadzenia Salezjańskiego. Niemniej od samego początku bycia w Zgromadzeniu Salezjańskim miałem opory by powiedzieć, że jestem salezjaninem. Wydawało mi się, że prawdziwszą formułą w moim przypadku jest: jestem u salezjanów. To był problem, który można nazwać pytaniem o tożsamość zakonną. Na to nałożyło się doświadczenie dominikańskie, związane z rekolekcjami ojca Jana Góry, w których uczestniczyłem jeszcze jako student geografii. Także książki, które czytałem, nie dawały mi spokoju.

Mówi Ojciec o książkach ojca Jana Góry?

Tak. A później, bodajże w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ukazały się trzy pozycje dotyczące duchowości dominikańskiej. Zetknięcie się z tymi książkami było dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem. Moi przełożeni, a miałem naprawdę bardzo mądrych przełożonych, zachęcali mnie do spokojnego kontynuowania studiów zakonnych i dalszego rozeznawania. W ramach praktyki, która jest u salezjanów obowiązkowa po okresie studiów filozoficznych, wyjechałem do Warszawy. Wtedy też zacząłem pojawiać się na Freta w klasztorze dominikańskim. Tam też, podczas jednej z kolejnych wizyt, pożyczałem Konstytucje i zarządzenia Braci Zakonu Kaznodziejów. I kiedy przeczytałem, że dominikanie są powołani do tego, żeby głosić Słowo Boże wszystkim, wszędzie i na wszystkie sposoby, to wtedy właśnie zrozumiałem, że to jest odpowiedź na to pytanie, które sobie stawiałem, o moją własną tożsamość. Że niezależnie od tego, co będę robił u dominikanów, to zawsze będę mógł się zmieścić w tym, do czego są oni powołani: do głoszenia Słowa. To była decydująca przesłanka za tym, by przejść do dominikanów.

Patrząc na to już z perspektywy czasu, czy nie wydaje się Ojcu, że właśnie przez tą swoistą szerokość określenia – nazwijmy to – duchowości dominikańskiej, nie wymykać się ona zbyt łatwej, jednoznacznej charakterystyce. Przecież sami dominikanie mają trudności z odpowiedzią na pytanie o ich własną duchowość. Upraszczając nieco, zapytam, czy oprócz głoszenia słowa, kaznodziejstwa, są jeszcze jakieś inne elementy z życia dominikańskiego, z tzw. duchowości dominikańskiej, które są dla Ojca szczególnie ważne?

Myślę, że tak jak większość braci wstępujących do naszego zakonu, podobnie i ja zachwyciłem się miejscem studiów w tradycji dominikańskiej. Jest to związane z przekonaniem, że my – jako dominikanie – bardzo potrzebujemy dobrego wykształcenia. Potrzebujemy bardzo solidnej formacji intelektualnej po to, aby właściwie odpowiedzieć na to, co się dzieje w świecie; aby właściwie odpowiedzieć na to, do czego jesteśmy wezwani. W tym nurcie nasza zakonna tradycja przekazuje, że kiedy zapytano bł. Jordana, co charakteryzuje życie braci kaznodziejów, to odpowiedział: godnie żyć, uczyć się i nauczać innych. Te bardzo proste słowa bł. Jordana są dla mnie streszczeniem dominikańskiej duchowości.

Będąc już w Zakonie Dominikanów, napisał Ojciec pracę licencjacką z teologii duchowości o św. Teresie z Lisieux. Czy był to wybór przypadkowy? A może duchowość karmelitańska, jest Ojcu w jakiś sposób bliska?

Jeżeli chodzi o sam wybór tematu pracy, to w jakimś sensie był to przypadek. Mając już bowiem zaliczone studia filozoficzne, przychodząc do dominikanów od razu trafiłem na trzeci rok studiów. W związku z tym musiałem dosyć szybko podjąć decyzję, co do tematu swoje pracy magisterskiej, która później stała się podstawą także do egzaminu licencjackiego. Nie było już wtedy możliwości, by pracę magisterską pisać na seminarium z patrologii u księdza prof. Edwarda Stańka, chciałem pisać u niego ze względów warsztatowych, wiedziałem bowiem, że jego podejście do metodologii pisania prac jest jedno z najlepszych. Postać św. Teresy z Lisieux była mi bliska już od czasu wstąpienia do nowicjatu salezjańskiego, więc wydawało mi się czymś naturalnym, aby tej – powiedzmy – bliskości duchowej, przyjrzeć się także od strony naukowej, od strony teologii. Dodatkowo zachęcił mnie do tego Hans Urs von Balthasar, który w jednym ze swoich artykułów napisał, że doktryna św. Teresy z Lisieux jest dla teologii swoistego rodzaju transfuzją krwi. Chciałem sprawdzić na ile jest to prawdziwa opinia.

I do jakich doszedł Ojciec wniosków?

Sądzę, że jest to prawdziwa teza. Chociaż najistotniejszy element jej doktryną – dla mnie osobiście – wiązał się z akceptacją przez św. Teresę z Lisieux życia codziennością. Akceptacją codzienności taką, jaka ona jest, niezwykle prozaiczna, absolutnie szara codzienność. Podobne podejście odkryłem później w doktrynie XVIII-wiecznego teologa, jezuity, Jean-Pierre Caussade. Pisał on o sakramencie chwili obecnej. Nauczał on, że każda chwila niesie ze sobą moment łaski i cokolwiek byśmy robili, możemy w tym momencie spotkać się z Panem Bogiem. I to jest bardzo mocno obecne w życiu i doktrynie św. Teresy z Lisieux. A drugi element jej życia i doktryny, który dla mnie zawsze był i ciągle jest bardzo ważny, to jej świadectwo wierności Panu Bogu w sytuacjach, kiedy brakowało jej doświadczenia Jego obecności. Można paradoksalnie powiedzieć, że podstawowym jej doświadczeniem był brak doświadczenia Pana Boga.

Ostatnimi czasy rozpoczął Ojciec pracę nad rozprawą doktorską. Ten wybór był już z pewnością bardziej świadomy, bardziej przemyślany. Czy na wyborze tematu doktoratu zaważyły Ojca misjonarskie doświadczenia?

Wybór tematu rozprawy doktorskiej, czy też wybór szeroko pojętej tematyki z nią związanej, był podyktowany moją chęcią powrotu do Chin. Miała ona dotyczyć – mówią o tym w sensie przeszłym, w związku z moim wyborem na prowincjała – współczesnego filozofa i teologa chińskiego Liu Xiao Feng. Jest to protestancki myśliciel, będący twórcą myślenia o tzw. chrześcijaństwie kulturowym w Chinach. Wespół z innymi teologiami i filozofami tworzy on grupę chińskich intelektualistów, którzy odkrywają chrześcijaństwo jako fenomen kulturowy. Doceniają oni chrześcijaństwo, pragną je zgłębić, ale bez wymiaru wiary, bez wymiaru konfesyjnego. Liu Xiao Feng, jako jeden z nielicznym w tym gronie, zdecydował się przyjąć chrzest w jednym z kościołów protestanckich. W doktoracie chciałem się przyjrzeć jego doktrynie. Jest on pisarzem niezwykle płodnym i na wskroś chińskim, a zarazem – ponieważ napisał doktorat w Niemczech – jego znajomość tradycji zachodniej jest niezwykle głęboka. Na gruncie chińskim z kolei podjął się on próby stworzenia swoistej teologii języka chińskiego. To wszystko bardzo mocno mnie zainspirowała. Szczególnie w kontekście pytań, które, jak sądzę, zadaje sobie każdy chrześcijanin, który znajdzie się w obcym kontekście kulturowym, jakim jest na przykład Azja.

Poruszył Ojciec temat Wschodu. Proszę nam w takim razie powiedzieć, jak zrodziło się w Ojcu pragnienie wyjazdu na misje do Chin?

Do samego myślenia o misjach najbardziej zainspirował mnie poprzedni generał Zakonu – Timothy Radcliff, który będąc w Polsce w 1994 roku mówił o potrzebie naszej obecności w Chinach. Potem odkryłem obecności polskich dominikanów w Chinach w latach 1937-53. A ponieważ odczytywałem to wezwanie w duchu pragnienia św. Dominika “pójścia na krańce świata”, to dotarło do mnie, że jest to poważna sprawa, której nie można zostawić. Chiny, to dla nas Europejczyków, nie tylko “krańce świata” w sensie geograficznym, ale także, powiedziałbym, kulturowym i – w jakiś sposób – teologicznym. W 1996 roku, zgłosiłem się do międzynarodowego projektu, przygotowującego braci do wyjazdu na misje chińskie, ale wyjechałem dopiero w 2002 roku. Miałem zatem dużo czasu, żeby się utwierdzić w tym, że to jest miejsce do którego Pan Bóg chce mnie posłać.

Czy misje, tak jak je rozumiano kiedyś, nadal są potrzebne? Co zmienia w rozumieniu misji podejmowany przez Kościół dialog międzyreligijny i szacunek dla różnych dróg, na których człowiek poszukuje Boga? Jak rozumieć dziś potrzebę misji i jak je podejmować, by nie spotkały się z zarzutem “religijnego kolonializmu”?

Zbyt krótko byłem w Chinach, aby odpowiedzieć Wam na to pytanie w sposób wyczerpujący. Tak naprawdę to skończyło się to wszystko na etapie uczenia się tamtej rzeczywistości. Wracając do przywołanych na początku słów bł. Jordana, można powiedzieć, że próbowałem w tamtej rzeczywistości szukać Pana Boga i uczyć się jej. Do etapu nauczania nie doszedłem.

Jak zatem sami Chińczycy patrzą na Jezusa? Czy ich mówienie o Jezusie różni się od naszego?

To, co mnie uderzyło, przede wszystkim we wspólnotach protestanckich, z którymi w Chinach miałem najczęstszy kontakt, to w pierwszym rzędzie próba poszukiwania doświadczenia Jezusa we wspólnocie. Próba użycia języka chińskiego do opisu tego doświadczenia, które oni nazywają wydarzeniem Jezusa w moim życiu. A jest to język niezwykle bogaty, przede wszystkim w rodzime tradycje religijne. Myślę tu przede wszystkim o buddyzmie (który chociaż przyszedł z zewnątrz, został tak zasymilowany, że uważany jest za “chińską” własność), taoizmie i konfucjanizmie. Pomijam tutaj kwestię, czy konfucjanizm jest religią, czy tylko pewnego rodzaju system etycznym. Są to zatem rzeczywistości kulturowe, które ukształtowały współczesny język chiński. A zatem, z konieczności, posługiwanie się kategoriami wypracowanymi w tych tradycjach religijnych, do opisu mojego doświadczenia Jezusa, sprawia, że mamy do czynienia z zupełnie innym opisem niż ten, do którego my jesteśmy przyzwyczajeni. Dlatego trudność bycia misjonarzem w Chinach polega na zasadniczej nieprzetłumaczalności języków. Stąd też pomysł, aby zając się myślą wspomnianego teologa chińskiego Liu Xiao Feng.

A zatem nie jest tak, że nic się w tej materii nie robi…

Oczywiście. Choć wszyscy jesteśmy tutaj dopiero na początku drogi. Są to zaledwie dwa pokolenia teologów chińskich i tajwańskich, którzy podjęli to wyzwanie. Próbują oni odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób w tamtej kulturze, w tamtym języku mówić o Jezusie.

W lutym 2006 roku został Ojciec 180 prowincjałem w historii polskich dominikanów. Co dla Ojca oznacza ten wybór?

Będąc “przed” specjalnie tego nie rozważałem, mając świadomość tego, w jaki sposób funkcjonuje demokracja, także zakonna. Choć prawdą jest, że pytano mnie jeszcze na długo przed wyborami, czy zgodziłbym się kandydować, gdyby padła taka propozycja. Ale rozważanie pewnych rzeczy “przed”, czy też myślenie o nich to jedno, głosowanie zaś to zupełnie inna rzecz. Dlatego, kiedy wróciłem do Polski, zająłem się przede wszystkim tym, po co tutaj wróciłem, to znaczy pracą nad doktoratem. Natomiast sam wybór? Zaraz po wybraniu mnie na prowincjała powiedziałem braciom, iż moje doświadczenie w zakonie jest takie, że Pan Bóg zawsze stawiał mnie przed czymś, co wydawało się przerastać moje możliwości. Przed czymś, co wymagało ode mnie przekraczania kolejnych granic i kolejnych moich ograniczeń. A co zarazem – można powiedzieć, że dzięki Panu Bogu i braciom – okazywało się możliwe do uniesienia. Tak było, kiedy po święceniach kapłańskich zostałem w Krakowie duszpasterzem “Przystani” i 19-stki. Potem sytuacja się powtórzyła, kiedy powierzono mi odpowiedzialność za powołania do naszego zakonu i za tworzenie prenowicjatu. Podobnie było z byciem przeorem i proboszczem w Gdańsku. A ostatnio z wyjazdem na misje do Chin. Dla mnie układa się to w pewien ciąg bożych wezwań, które stają przede mną, i które też Pan Bóg daje mi jako dar. Plany ludzkie mają to do siebie, że mogą być tylko naszymi planami. Kiedy wróciłem do Polski i jednemu ze swoich znajomych opowiadałem, jakie mam plany na najbliższe pięć lat – zachęcie doktoratu, by móc szybko wrócić do Chin – to on powiedział mi wtedy bardzo piękne zdanie, że jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz Mu o swoich planach.

W historii naszego zakonu bywało, że urząd prowincjała pełnili mistycy. Tak było na przykład z Mistrzem Eckhartem. W dzisiejszych czasach z kolei mówi się, że chrześcijanin XXI wieku albo będzie mistykiem, albo w ogóle go nie będzie. Jaką rolę w życiu chrześcijanina, w życiu dominikanina i w Ojca życiu pełni modlitwa?

Przed powrotem do Polski przez rok mieszkałem w Chinach sam, wynajmując mieszkanie. We wszystkim byłem wtedy całkowicie skazany tylko na siebie. I w tym doświadczeniu samotności odkryłem wtedy dwie rzeczywistości, nazwijmy je duchowe, które okazały się być dla mnie najbardziej istotne. Jedną z nich jest Eucharystia, którą przez ten cały czas sprawowałem na biurku w swoim mieszkaniu. Drugą z nich jest rozważanie Pisma Świętego. Powrót do tej starej, sprawdzonej, monastycznej lectio divina. Te dwa momenty w ciągu dnia były dla mnie źródłem, z którego czerpałem siłę do przyjęcia tego wszystkiego, co było pomiędzy nimi. Kiedy więc pytacie o rolę modlitwy w moim życiu, to mogę odpowiedzieć, że ona się zaczyna i dopełnia w tych dwóch rzeczywistościach, to znaczy i w Eucharystii i w lekturze Pisma Świętego. Ważne były także chwile spędzane na adoracji. Takiej adoracji milczenia, będącej formą odpowiedzi na bezradność chrześcijaństwa w Azji.

Musiało to być trudne doświadczenie dla dominikanina, w którego życiu bycie z braćmi i modlitwa wspólnotowa odgrywa podstawową rolę.

Tak, to prawda. Chociaż czas, kiedy człowiek zostaje zupełnie sam, pomaga zweryfikować, na ile to braterstwo jest autentyczne, czy też jak bardzo ta modlitwa jest częścią życia. Tutaj także może dojść do pewnego przyzwyczajenia, pewnego rytmu, który jest ci dany, i który grozi tym, że przyjmujemy go bezrefleksyjnie.

Oswajamy się z tą rzeczywistością…

Tak, ponieważ często nie musimy o nią się starać. Z drugiej strony, trudne dla mnie było nie to, że muszę sam odmawiać brewiarz, ale świadomość – co jest także bardzo mocno obecne w naszym dominikańskim życiu – że wiara bez wspólnoty karłowacieje. I na odwrót, wiara umacnia się przez to, że jest dzielona, także poprzez jej głoszenie. Chrześcijaństwo od początku do końca jest wydarzeniem wspólnotowym.

Od początku naszej rozmowy powracają w niej dwie sprawy. Pierwsza to studia, a druga to, wspomniane przed chwilą przez Ojca, dzielenie się swoją wiarą, czyli w jakimś wymiarze także misje. Czy zdaniem Ojca są to w obecnym czasie również dwa ważne priorytety dla Prowincji Polskiej Dominikanów?

Na pewno są to rzeczy niezwykle istotne. Nie możemy jednak zapominać o tym, w jakim kontekście żyjemy. Jest to kontekst Kościoła w Polsce, kontekst naszych klasztorów, gdzie podejmowana jest bardzo różnorodna i bogata praca: duszpasterska, parafialna. Trzeba zatem tą pracę docenić, ale i na nowo odkryć, jako posługę prawdziwie dominikańską. Oczywiście, ze względu na wspomniany kontekst Kościoła w Polsce, potrzeba także z naszej strony większej refleksji intelektualnej. Dlatego też studia są niewątpliwie tym, co stoi przed naszą prowincją jako jedno z ważniejszych zadań. Z kolei wezwanie, by pójść na krańce świata, jest tego rodzaju wezwaniem, które nieustannie jest nam przypominane przez naszych braci z innych prowincji. Patrzą na nas, widzą jak dużą ilością powołań jesteśmy obdarowani i proszą nas o konkretną pomoc. Stąd też nasza odpowiedź na to wezwanie powinna być też jak najbardziej wielkoduszna.

Z tym wszystkim wiąże się pewna relacja pomiędzy Ojcem, jako przełożonym, a pozostałymi braćmi. Mam na myśli ślub posłuszeństwa. Nasze konstytucje dobrowolnemu posłuszeństwu przypisują istotną rolę w naszym życiu duchowym. Jak dziś rozumieć ślub posłuszeństwa i co sprzyja owocnemu przeżywaniu tego ślubu tak po stronie przełożonego, jak i tego, który słucha?

Nieustannie zachwyca mnie w naszych konstytucjach fragment mówiący o tym, że każdy z nas może, a nawet powinien, ze swobodą przedstawiać przełożonemu swoje zdanie. Nie zapominając jednak, że ostatnie słowo należy zawsze do przełożonego. I jeżeli – ja sam staram się tak na to patrzeć – w każdym z nas będzie pragnienie przeżywania ślubu posłuszeństwa w duchu wiary, nadziei i miłości, to da nam on przestrzeń wolności, w której będziemy mogli się rozwijać. Z drugiej zaś strony każdy z nas potrzebuje fundamentalnej otwartości na to, by dać szansę Panu Bogu i swoim przełożonym, żeby ktoś inny pokierował mną, a czasami być może nawet zaskoczył mnie czymś, o czym sam nigdy bym nie pomyślał. Wszystkie moje dotychczasowe plany, o czym już wspomniałem, zawsze w jakiś sposób były weryfikowane. Dlatego potrzeba nam zaufania w to, że przez pewne wydarzenia Pan Bóg wskazuje nam swoją drogę. Bałbym się sytuacji, w której człowiek jest tak bardzo przekonany o słuszności swoich planów, że przestaje już słuchać przełożonych, czy też przestaje słuchać rzeczywistości, która może niekiedy te plany weryfikować. Jednym z trafniejszych określeń posłuszeństwa są dla mnie słowa Karla Rahnera, który powiedział, że jest to przyjęcie niemożliwego do przewidzenia losu. Przeżywany w duchu wiary ślub posłuszeństwa jest właśnie gotowością do przyjęcia niemożliwego do przewidzenia losu. I jeszcze jedna rzecz. W formule sakramentu małżeństwa jest pytanie kierowane do nowożeńców: “Czy chcecie być ze sobą w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli? itd.”. Jest to zgoda na to wszystko, co w moim życiu może się wydarzyć. Powiedzenie “tak” w momencie, kiedy nie jestem w stanie wiele przewidzieć. Sądzę, że jest to obecne także w naszym ślubie posłuszeństwa. Jest to zgoda na to wszystko, co w zakonie może się wydarzyć. Zgoda na przyjęcie tego niemożliwego do przewidzenia losu.

Zaraz po wyborze na prowincjała powiedział Ojciec, że “bycie z braćmi i dla braci jest obecnie jedną z najważniejszych rzeczy w naszej Prowincji”. Można takie stwierdzenie rozumieć jako bardzo heroiczną deklarację poświęcenia się bez reszty dla braci? Jak konkretnie widzi Ojciec swoją rolę w realizacji tego zamierzenia?

Nie odbieram tego jako heroizmu z mojej strony. Jednym z zadań przełożonego jest pomoc braciom w odkrywaniu i powiększaniu tego dobra, które w nich jest. W naszym konkretnym przypadku, pomoc w odpowiedzi na to Boże obdarowanie, którym jest powołanie dominikańskie. Realizacja tego zadania będzie możliwa tylko wówczas, kiedy będę miał czas na to, żeby braci słuchać i z nimi rozmawiać. Oczywiście, zawsze jest obawa, że realizacja tej deklaracji może później, w codziennej rzeczywistości okazać się, ze względu na ilość obowiązków, spraw, przed którymi zostanę postawiony, niewystarczająca do potrzeb braci. Jest jednak we mnie pragnienie, aby rzeczywiście moja posługa była wpisana, przede wszystkim, w posługę dla braci i z braćmi. Wszystko zaś po to, aby – wracając do tego, co powiedziałem przy ślubie posłuszeństwa – wspólnie odkryć te wezwania, które przed nami dzisiaj stają. Aby to było możliwe musimy się spotykać, musimy ze sobą rozmawiać.

Co w Ojca dotychczasowym życiu zakonnym było najpiękniejszym odkryciem, co było najcenniejsze?

Takich pięknych i niezwykłych doświadczeń było bardzo dużo. Wspomnę jednak tylko o dwóch kapłańskich doświadczeniach, pierwszym i ostatnim. Zacznę od pierwszego, które związane jest z moim duszpasterzowaniem w “Przystani”. Duszpasterzem młodzieży szkół średnich zostałem zaraz po święceniach. Trwało to cztery i pół roku. Po kilku latach, kiedy przyszedł czas, że trzeba było odejść do innych zadań, odkryłem, że wielu ludzi uczyniło ze mnie ojca. I wcale nie na zasadzie zadekretowania. Tutaj nie odbywa się to na takiej zasadzie, że powiemy sobie: to ja teraz będę waszym ojcem. To ci inni ludzie czynią nas ojcami. To jedno. A ostatnie doświadczenie wiąże się z moim pobytem w Chinach. To właśnie tam z jednej strony doświadczyłem bycia w mniejszości, w diasporze. Zobaczyłem Kościół, który jest Kościołem mało znaczącym i słabym w tej rzeczywistości kulturowej, jaką jest Azja. A zarazem jest to Kościół, który daje niezwykłe świadectwo wiary. I ja, dzięki łasce Pana Boga, mogłem w tym, choćby przez chwilę, uczestniczyć.

Powoli zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Rozmawiają zaś z Ojcem początkujący dominikanie. Czy mógłby zatem Ojciec, jako nasz przełożony, udzielić nam rady, jak być dobrym dominikaninem?

Nie mam gotowej recepty. Skoro jednak się upieracie, to wróciłbym do tego, co powiedziałem na początku. Mianowicie, do słów bł. Jordana: mamy godnie żyć, uczyć się i nauczać.

Z ojcem Krzysztofem Popławskim OP, prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów w latach 2006-2014 rozmawiali Adam Dobrzyński OP i Wojciech Golubiewski OP