Św. Marcin de Porres – mistrz kaznodziejstwa bez ambony

Św. Marcin de Porres – mistrz kaznodziejstwa bez ambony

Różny „zasięg” osiągają nasi bracia kaznodzieje. Jedni znani tylko w swoim klasztorze, inni w parafii i mieście, niektórzy stają się szerzej rozpoznawani w internecie. Pewien nasz brat osiągnął jednak coś niebywałego. U progu Soboru Watykańskiego II papież św. Jan XXIII publicznie przedstawił jego głoszenie jako wzór dla całego Kościoła w tym przełomowym momencie jego historii. Tym bratem był św. Marcin de Porres, a tym wzorowym kazaniem – jego życie. 

Urodził się w Limie, w Peru, w 1579 jako nieślubny syn hiszpańskiego rycerza i czarnej kobiety. W tamtych czasach i w kolonialnym kraju nie zapewniało mu to żadnej pozycji społecznej. Wychował się w biedzie, wykształcił na cyrulika, co w zasadzie oznaczało wtedy bycie również pielęgniarzem i – w razie nagłej potrzeby – chirurgiem. Jego marzeniem było zostać dominikaninem, co po pewnych perturbacjach udało się spełnić. Zamieszkał w klasztorze najpierw jako służący, już w wieku 15 lat, a śluby wieczyste jako brat złożył 8 lat później. 

Został kooperatorem, bratem współpracownikiem, co znaczy, że nie przyjął święceń. Wiemy już, że srodze pomyliłby się ten, kto myśli, że brak funkcji kapłańskich nie daje dominikaninowi możliwości głoszenia. Marcin zresztą już za życia zasłynął szeroko. Co jest, swoją drogą, paradoksalne, zważywszy na wielką pokorę i skromność, którą się odznaczał. Większość zakonnego życia spędził pracując na furcie – czyli czymś w rodzaju recepcji klasztoru, co dało mu okazję do pomocy ubogim. Znajdował ich na ulicach, przygarniał, leczył, mył, dawał nocleg w klasztorze. Wyliczono, iż nawet do 160 osób tygodniowo otrzymywało pomoc od niego jednego. Kochał ludzi, kochał też inne Boże stworzenia. Chodzą na pół legendarne historie o tym, jak nie chciał zabić myszy w klasztorze, lecz dogadał się z nimi – skutecznie! – żeby w pokoju opuściły budynek. Służył też swoim braciom, aż po radykalne decyzje – gdy klasztor wpadł w długi, był gotów natychmiast sprzedać siebie samego jako niewolnika, by pieniądze dla braci zarobić. Przeor wzruszył się na te słowa, ale na szczęście Marcina nie posłuchał. 

Jeśli po tym całym opisie mamy wrażenie, że słuchamy o delikatnym, łagodnym i pewnie zahukanym Dobrym Samarytaninie, to nie mamy jeszcze całego obrazu. Ten sam Marcin potrafił nieraz pokazać bystrość umysłu i typowo dominikański cięty język. Jego przełożony oburzył się kiedyś na to, że Marcin za nic miał klauzurę zakonnej celi i położył pewnego żebraka na swoim łóżku. „Niech mi ojciec wybaczy – odrzekł Marcin – ale proszę mnie w swojej dobroci pouczyć. Bo nie przypuszczałem, że nakaz posłuszeństwa jest ważniejszy niż nakaz miłości”. Prowincjał dobrze ów przytyk zrozumiał i dał Marcinowi pełną swobodę w opiece nad chorymi. 

Jan XXIII ogłosił Marcina świętym i w przededniu Soboru wskazał jego pełną miłości postawę jako wzór odnowy Kościoła. Nasz Zakon ogłosił go patronem braci współpracowników. Mamy ich stosunkowo niewielu i zawsze ciężko o nich opowiadać, bo w odróżnieniu od braci kapłanów nie ma żadnego jednego wzoru ich pracy. Każdy jest inny i różnie przeżywa swoje kaznodziejskie powołanie. Ale niech ich święty patron będzie dowodem, jak skuteczne, szerokie i trwałe może być głoszenie, które wypływa nie z funkcji, ale z serca oddanego Bogu i ludziom.