Czy rozeznanie jest najtrudniejszą rzeczą na świecie?
O rozeznawaniu powołania i odczytywaniu znaków od Pana Boga z o. Krzysztofem Pałysem prowincjalnym promotorem powołań rozmawia Marcin Jakimowicz.
Przyglądam się powołaniowym plakatom – wspominał Ojciec: “Będziesz miał wielkie możliwości”, “Jezus za Tobą szaleje”, “Z nami zwiedzisz świat”, “Poznasz wielu ludzi”, “Zobacz, jacy jesteśmy uśmiechnięci i fajni”. A może prawdziwiej byłoby napisać: “Wstąp do nas, żeby umrzeć?” Ostro. Myśli Ojciec, że znaleźliby się desperaci?
Może rzeczywiście wyraziłem się zbyt mocno, bo rozumiem cel takich plakatów. Bliższe mi jest jednak inne spojrzenie, bardziej monastyczne. Mnisi już od czasów Pachomiusza nigdy nie zachęcali do swoich wspólnot tanimi sloganami, byli wolni od presji udowadniania czegokolwiek. Samo świadectwo życia oddziaływało najmocniej. Kandydat musiał nawet włożyć pewien trud, aby otrzymać habit.
Codziennie, od kilkunastu lat, dziękuję Bogu za niezasłużony przywilej bycia dominikaninem. Kocham swoich braci i bardzo wiele im zawdzięczam – nikt nie ma tak fantastycznego poczucia humoru jak oni. Jednak gdybym miał powiedzieć co uważam za najważniejsze w byciu księdzem i zakonnikiem, to umiejętność odnoszenia porażek, zgoda na upokorzenia i dobrze przeżywana samotność.
Mój przyjaciel, który jest księdzem, spędził niedawno w ściśle kontemplacyjnym zakonie dwa miesiące. Nocleg w dormitorium, pobudka o trzeciej w nocy, kilkugodzinne modlitwy przeplatane ciężką fizyczną pracą. Żadnych rozmów, porozumiewanie się za pomocą znaków. Na konferencji opat stwierdza: “Nasza reguła jest po to, aby jak najszybciej doprowadzić mnicha do nocy zmysłów”. Logika niczym z Alicji po drugiej stronie lustra, żeby się gdzieś dostać, należało biec w odwrotną stronę. To przed czym człowiek chciałby najchętniej uciec, oni swoim klasztornym rytmem prowokują. Jak u św. Sylwana: “Wytrwaj w piekle, nie rozpaczaj”. Ten ogień ma wypalić do końca, jeśli jesteś pokorny nie stanie ci się krzywda. Problemem nie jest tu duchowa ciemność, brak wszelkiej pociechy, ale to, aby jak najszybciej w nią wejść i jeszcze “przetrzymać”. Bo tylko poprzez ogołocenie wypala się egoistyczna miłość własna i człowiek może uzyskać wolność od siebie samego.
Czy wiesz co usłyszał wspomniany ksiądz od swojego nauczyciela kiedy poskarżył się na trudny dzień? “Ból to jest cena, którą płacisz za siłę”. Etos jak w Legii Cudzoziemskiej. To w końcu francuski zakon, na dodatek z wielowiekową tradycją.
Teoretycznie każdy chrześcijanin tęskni za tym niezwykłym pokojem, który Jezus nazywa anapausis, ale mało kto chciałby zapłacić cenę oczyszczania, która się z nim wiąże. Wersja dla mediów powinna być inna, bardziej pastelowa. Ja to rozumiem.
Czy rozeznanie powołania jest najtrudniejszą rzeczą na świecie?
Myślę, że trudniejszą rzeczą jest podjęcie decyzji, która miałaby charakter nieodwracalny. Coś otrzymuję, z czegoś muszę zrezygnować. Wbrew temu co nam się wmawia, w życiu nie da się bowiem mieć wszystkiego. Odrzucenie rzeczy zbędnych jest najboleśniejsze. Przynajmniej na początku.
Kiedyś modliliśmy się za chłopaka, który nagle zaczął szlochać: “Wiem, że Bóg chce na siłę wsadzić mnie do zakonu. Nie chcę tego, ale czuję, że to Jego wola!” Czy Bóg zmusza?
Mnie akurat zmusił, a do zakonu dosłownie “wypchał”. Tak widzę to po latach. Wszystko inne stało się jałowe, bezbarwne. Dopadła mnie wówczas ogromna pustka, której nie potrafiłem niczym zapełnić. Ból tak trudny do zniesienia, że nie mógł go ukoić żaden człowiek. Choć otaczali mnie wspaniali ludzie, nosiłem w sobie przeraźliwe poczucie osamotnienia, wyobcowania, straszliwe niedopasowanie do tego świata. Do kilku najbliższych osób i do rodziców wysłałem jedynie list informujący o zakonie. Jednak w tej decyzji była też niewytłumaczalna wolność, żadnej przemocy, wyłącznie urok. Potem przeczytałem, że miał tak Jeremiasz, dlatego od tej pory jest moim ulubionym prorokiem. W Biblii mamy również inne życiorysy, jak choćby Izajasza, który dobrowolnie “zgłosił się” odpowiadając na głos Boga. To było wołanie bardziej łagodne.
Czy ta Jego łagodność nie jest dla nas nie do zniesienia? Pytamy, szukamy, staramy się odkryć powołanie i nie słyszymy rozkazu jak 12-letni Samuel: “Wstań idź do Helego”. Zrób to, zrób tamto.
Tak, to bardzo trudne, bo wymaga cierpliwości, ale z pewnymi sprawami jest jak z kroplówką, nie da się tego przyśpieszyć. Jeśli w tym momencie nie mam pewności co powinien robić, to znaczy, że wcale tej pewności mieć nie muszę. Inaczej Jezus, by to powiedział wyraźniej. Najlepiej wówczas przychodzić systematycznie na adoracje i cierpliwie patrzeć, pozwalać aby On nas przenikał. Czasem można też dodać: “Panie, powiedz czego Ty chcesz ode mnie?”. Odpowiedź przyjdzie, wraz z niezwykłym pokojem, a konkretne wydarzenia potwierdzą jej prawdziwość.
Czy w momencie decyzji musi przyjść pokój serca? A może to cały czas taka mała szarpanina w ciemnościach? Pamięta Ojciec chwilę, gdy przestąpił próg nowicjatu w Poznaniu?
Było nas wówczas 37. Miałem wrażenie, że wszyscy tutaj pasują, tylko nie ja. I choć miałem przeświadczenie, że nareszcie zacząłem oddychać rześkim powietrzem, to jeszcze latami zmagałem się z wątpliwościami, że wszystko to sobie sam wymyśliłem. Po różnych perypetiach dopuszczono mnie do profesji wieczystej. I kiedy już leżałem twarzą na gołej posadzce, a schola śpiewała litanię do wszystkich świętych, rozpłakałem się ze szczęścia, wstydząc się aby nikt tego nie zobaczył. Jakbym nagle, w jednej sekundzie, wszedł w zupełnie inną rzeczywistość, która jest nie do opanowania, kompletnie przekracza, a jednocześnie jest tak fascynująca, że chciałoby się nawet umrzeć, aby tylko ten stan zatrzymać. W jednej chwili Bóg pokazał, że całe wcześniejsze zmaganie miało swój cel, ale jest niczym w obliczu Jego obecności. A potem wszystko błyskawicznie odeszło i przyszedł naturalny pokój. Żadnych zbędnych emocji, egzaltacji, tanich wzruszeń. Wszystko stało się takie, jak być powinno.
Czy dary duchowe we wspólnotach charyzmatycznych (np. dar proroctwa) mogą być podpowiedzią dla człowieka pytającego o wybór drogi życiowej?
Mogą być podpowiedzią, ale weryfikacją nie są natchnienia lecz wydarzenia. Po decyzji musi przyjść potwierdzenie ze strony wspólnoty lub przełożonych w seminarium. Niczym w małżeństwie: obie strony muszą chcieć.
Rozmawiałem z kilkoma chłopakami, którzy w ubiegłym roku wstąpili do seminarium. Zdumiało mnie to, że jedną z rzeczy, których najbardziej się obawiali było to, że nie będą w stanie wytrzymać bez komórki, czy facebooka. To pokolenie już jest do tego stopnia wirtualne?
Mieszkam w klasztorze, gdzie znajduje się nowicjat. Pytałem: nasi bracia mówią, że dla nich czas bez komórki i internetu jest błogosławieństwem. Pracując z ludźmi trudno jednak bez tego funkcjonować – sam, po wielu oporach, założyłem konto na facebooku. Jest to kapitalne narzędzie do zbierania i rozpowszechnia informacji. Problem jest wówczas, kiedy staję się niewolnikiem pewnych rzeczy. Parafrazując św. Pawła: “Potrafię używać internetu, ale i umiem żyć bez niego”.
Czy w dzisiejszym utylitarnym, praktycznym do bólu świecie pełnym wszystkomających telefonów można przekonać młodych, by zostali mnichami? Facetami, którzy “tracą czas” na modlitwie i są – jak pisze ojciec Zioło “bezużyteczni”.
Ale po co przekonywać? Nasze życie powinno pociągać, pokazywać, że istnieje odmienny świat, oparty na kompletnie innych zasadach. Reszty dokona Duch Święty. W moim przekonaniu mylą nam się kategorie psychologiczne z ewangelicznymi. W postawie bohaterów biblijnych nie istnieje pytanie o samorealizację: “Czego chcę ja?”, ale: “Czego Ty Panie chcesz ode mnie?”. Piotr, ujrzawszy Jezusa na jeziorze, nie krzyczy: “Ja chcę do Ciebie przyjść”, ale: “Ty mi każ”, czy Jeremiasz wołający: “Nawróć mnie, a ja wówczas będę mógł nawrócić się do Ciebie”. To kompletnie inna perspektywa. Z egocentryka człowiek nagle staje się teocentrykiem, kimś ukierunkowanym na Boga.
I dopiero wychodząc poza własny świat, niespodziewanie przychodzi spełnienie. Ono jest jednak poza emocjami i uczuciami. Kto nie doświadczył czym jest życie nadprzyrodzone w Chrystusie, tego nie zrozumie. Bo jak wytłumaczyć ludziom, że jest doświadczenie miłości, które jest niebezpieczne, bo człowiek zaczyna żyć z tak ogromną tęsknotą i pustką w sercu, że aż tęskni za śmiercią? Dwa tygodnie temu wspominaliśmy w naszym zakonie dominikańskich męczenników z Chin. Mandaryn zapytał Franciszka, naszego współbrata: “Wyrzeknij się wiary, bo umrzesz!” A ten spojrzał na niego zdziwiony: “Jeśli mam teraz umrzeć, albo później, jaka różnica?”. Fascynująca wolność.
Zdeterminowany człowiek szukający powołania jak tonący brzytwy rozpaczliwie wyszukuje we wszystkim “odgórnych” znaków. Czy to nie przesada?
Bóg nie bawi się w chowanego. Wspomniany człowiek tylko się zadręczy. W takiej sytuacji sugerowałbym zrobić przerwę, zająć się tym, przed czym zostało się postawionym teraz. Nadmiar zebranego materiału, także na gruncie duchowym, zabija ostrość spojrzenia.
Byłem kiedyś w nowicjacie jednego z zakonów. Magister zapytał dwudziestu paru chłopaków: “Kto z was miał dobre albo normalne relacje z ojcem?”. Podniosły się trzy ręce do góry. Reszta spłoszonych nowicjuszy spuściła wzrok w podłogę. Szczerze: czy ta relacja jest naprawdę tak kluczowa, decydująca, pomagająca podejmować decyzje?
Pan Bóg wszystkim może się posłużyć, aby objawiła się Jego chwała. Szczerze mówiąc nie znam w pełni idealnych rodzin. Istotniejszą sprawą jest to, czy przeszłość i stare zranienia nie będą człowieka zbyt determinować. Ksiądz ma składać z siebie ofiarę Bogu, ale i wstawiać się za powierzonymi mu ludźmi. Niezdrowa byłaby sytuacja, gdyby zamiast dawać innym wsparcie, tego wsparcia miał oczekiwał od powierzonych mu ludzi.
Czasami jako wspólnota modlimy się za kleryków. Widzę wówczas ich ogromną bezradność, brak pewności. Przyznam jednak, że nie gorszy mnie to ani nie martwi: mają okazję na własne skórze przekonać się że moc doskonali się w słabości. W dominikanach wielu szuka duchowych supermanów, nie wkurza to Ojca?
To wynika z głębokiej ludzkiej potrzeby, aby mieć obok jakąś osobę, na której można się oprzeć. Bliskie mi jest spojrzenie, że jako księża mamy pocieszać innych, nawet samemu tej pociechy nie otrzymując, bardziej kochać, niż chcieć być kochanym. Z drugiej strony, każdy kto dominikanów zna bliżej, dobrze wie jacy to z nas “supermani”. Ojciec Adam Szustak pewnie mnie zamorduje za to co powiem, ale zaryzykuję. Pamiętam, gdy kiedyś wrócił z rekolekcji do klasztoru i zaraz miał jechać na kolejne. Dochodziło południe. Adam wszedł do klasztornej kuchni, twarz miał wymiętą jak z pralki, spał pewnie z cztery godziny i parząc kawę półprzytomnym głosem stwierdził: “Gdyby nie słabość, to bym nie istniał”. Któryś z braci dodał wówczas humorystyczną docinkę – w męskich wspólnotach w szorstki sposób okazujemy sobie miłość – jednak każdy z nas miał świadomość, że jest to bardzo ewangeliczne doświadczenie. Nasze popękania to najlepsze lądowisko dla Ducha Świętego.
Rozmawiał Marcin Jakimowicz
Gość Niedzielny, nr 5/2015