Szkaplerza nie zdejmę… Bł. Michał Czartoryski
Warszawskie Powiśle, święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W bramie kamienicy przy ul. Smulikowskiego kapłan odprawia spokojnie uroczystą mszę świętą. Jeden z wiernych wspomina po latach: gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do największych wyrzeczeń, czuliśmy się jedną, wielką rodziną, walczącą o swój byt i godność. Naprawdę potrzebowali tych słów otuchy, a spokój kapłana wydawał się im czymś nieziemskim. Działo się to bowiem w 1944 roku, wśród nieustannego huku wybuchów i strzałów karabinowych. Msza odprawiana w bramie, bo kościół został już zbombardowany i zburzony. Trwa Powstanie Warszawskie. Po mszy kapelan zdejmuje ornat – ma pod nim biały dominikański habit. Może trudno uwierzyć, ale znalazł się tu zupełnie przypadkiem. 1 sierpnia wyszedł ze swojego klasztoru na Służewie i wybrał się do lekarza – godzina “W” odcięła mu możliwość powrotu…
Choć nie musiał i wcześniej tego nie planował, to w przeciągu doby podjął decyzję i już od 2 sierpnia służył powstańcom i cywilnym warszawiakom na Powiślu. Msza Wniebowzięcia szczególnie odcisnęła się w ich pamięci, ale nie tylko to. Kapelan spędzał z wiernymi całe dnie. Zapamiętano jego ogromną empatię i spokój. Poświęcał wiele czasu na spowiadanie żołnierzy – co samo z siebie było na granicy cudu, gdyż od dzieciństwa cierpiał na problemy ze słuchem. Szczególną miłością otaczał chorych, leżących w powstańczych szpitalach – głównie w piwnicach.
Bohaterski zryw mieszkańców stolicy nie wytrwał niestety, jak wiemy, długo. Powiśle skapitulowało już po miesiącu. Oddziały, którym duszpasterzował dominikanin, ewakuowały się 5 września. Chcieli wziąć ze sobą kapelana. Przyjaciele i personel powstańczego szpitala namawiali go, by zdjął habit i ratował się razem z cywilami. Wydawało się to przecież bardzo racjonalne – tyle osób już zginęło… A pozostali w szpitalu chorzy, którzy nie mogli ruszyć się z łóżka – przecież i tak skazani są już na rychłą śmierć. Większość dominikanów, ze swoją niezawodną zdolnością racjonalizacji wszystkiego, z pewnością skorzystałaby z propozycji. Lecz nie ten…
Pamiętam, jak łagodnie uśmiechnął się i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych, którzy są zupełnie bezradni i unieruchomieni w łóżkach, nie opuści – opowiada jedna z sanitariuszek, Eleonora Kasznica. A jak dodaje jej ojciec: Pożegnaliśmy się w milczeniu, silnym uściskiem, z przejmującym wzruszeniem. On jak zawsze opanowany, spokojny, nawet pogodny. Czuliśmy, że to ostatnie pożegnanie, że nie zobaczymy się już nigdy więcej…
I rzeczywiście nigdy więcej się nie zobaczyli – przynajmniej na tej ziemi. Wciąż promieniujący swoim nieziemskim spokojem odmawiał różaniec przy chorych powstańcach i razem z nimi zginął rozstrzelany przez niemieckich żołnierzy. Dziedzic arystokratycznej rodziny, wychowany w miłości do Ojczyzny i Boga, poświęcił swojemu Panu życie i tak jak Jezus – oddał je, by nigdy nie opuścić tych najsłabszych i pomóc przeprowadzić ich do Ojca.
Taka jest historia ostatniego miesiąca życia bł. Michała Czartoryskiego, jedynego obecnie beatyfikowanego męczennika we współczesnej historii polskich dominikanów. Jego kult trwa, pielęgnowany zwłaszcza przez świeckich dominikanów, przy klasztorze, który pomagał budować i w którym mieszkał przed śmiercią – na warszawskim Służewie. Więcej informacji o nim można znaleźć na stworzonej przez nich stronie internetowej: https://czartoryski.dominikanie.pl/