Bóg wybiera ludzi, których chce obdarzyć swoją mocą

Bóg wybiera ludzi, których chce obdarzyć swoją mocą

Ojciec Joachim Badeni o swoim dominikańskim powołaniu.


Ojcze Joachimie, niedługo skończy Ojciec dziewięćdziesiąt dwa lata, w tym roku minie także sześćdziesiąt lat od chwili, gdy przestąpił Ojciec klasztorną furtę…

Niemniej ciągle daleko mi do świętości. Święty musi być bowiem umartwiony ja zaś taki nie jestem, ale to w niczym nam nie przeszkadza, bo mam nadzieję, że panowie nie zamierzają mi kadzić ani nie przymierzają się do mojej hagiografii. Jeśli nie, do jedziemy!

Duch Święty przemawia nie tylko przez biblijną oślicę, ale nawet, o dziwo przez nas, duchownych!

Bałem się Boga i mamy, ale Pan Bóg był daleko, mama zaś blisko. Byłem już zakonnikiem, na karku miałem czwarty krzyżyk, gdy mama przyniosła mi do klasztoru ciastko. A były to czasy, kiedy u dominikanów panowały surowe obyczaje, sroga dyscyplina i asceza, więc ciastko pokornie oddałem magistrowi. Dwa dni później pojawiła się mama, pytając, czy ciastko mi smakowało. “Nie wiem” – mówię zgodnie z prawdą. “Bo oddałem je przełożonemu”. “Jak to?” – oburzyła się mama. “To ja mam dokarmiać dominikanów?!” I wyciągając drugie ciastko, powiada: “Zjedz przy mnie, by nikt nie widział”. Tak też uczyniłem, bo asceza ascezą, ale matce należy się posłuszeństwo.

Synu nie trzeba bać się życia!

Kiedy w Anglii wstępowałem do seminarium, spytano, czy mam jakieś hobby. Moje hobby to teologia – ja na to skromnie. No, no – chrząknęli przełożeni seminarium – tego rodzaju hobby, jak by to powiedzieć, szybko przemija. Ale się pomylili!

Czułem że Pan Bóg jest blisko, zdawało mi się to oczywiste jak powietrze, którym się oddycha, ale moją młodzieńczą religijność nazwał bym dziś statyczną, choć pewną i niewzruszoną jak skała. Kiedy ktoś wyznał w mojej obecności, że Bóg nie istnieje, poruszyło mnie to niczym największa anomalia, wydawało mi się, że mam do czynienia z osobnikiem nie całkiem normalnym.

Wybrałem się do nocnego lokalu. Idę spokojnie ulicą i widzę alabastrową rzeźbę Matki Boskiej z Lourdes, Ufundowaną w wieku XIX przez jedną z moich ciotek. Przechodzę obok rzeźby obojętnie, widziałem ją przecież setki razy, lecz nagle czuję, jak ktoś delikatnie, z macierzyńską czułością kładzie mi rękę na plechach. Jeszcze dziś czuję wyraźnie ten dotyk, choć od tej chwili minęło z góra sześćdziesiąt lat. Tak mogła dotknąć człowieka jedynie ta, która zachowała dziewictwo, a więc Maryja. Dotknęła mnie z niebywałą czułością, jakby delikatnie gdzieś kierując. Ale gdzie? Tego nie wiedziałem, zrozumiałem jednak, że Maryja pragnie bym szedł.

Idę więc ulicą Jabłonowskich, skręcam i staję przed kościołem Dominikanów. Chcę wejść do środka, ale świątynia jest pozamykana, na cztery spusty. Zrezygnowałem z knajpy, wróciłem do domu, położyłem się i zasnąłem jak gdyby nigdy nic. Wprawdzie zdarzyło się coś niebywałego, lecz nie poczułem specjalnego wstrząsu, ani niepokoju. Nazajutrz powróciłem do dominikanów, Tym razem zastałem otwarty kościół, więc wszedłem, by się pomodlić. Widząc księży w białych koszulach, zachodzę w głowę, cóż by to miało znaczyć. Ale nie były to koszule tylko białe habity, o czym nie wiedziałem, bo wcześniej nigdy nie miałem kontaktu z dominikanami. Zakonnicy siedzą więc w białych koszulach i odmawiają modlitwę różańcową. Czułem potrzebę, nawet konieczność spowiedzi, bo zdaje się, że Matka posłała mnie do swojego Syna po to, bym się wyspowiadał. Wspominając po latach ten dzień, ulicę Jabłonowskich, alabastrową figurkę, a przede wszystkim Jej dotyk, jestem przekonany, że Maryja po macierzyńsku zatroszczyła się o grzesznika, jakim wówczas byłem.

Działy się ze mną we Lwowie rzeczy dziwne. Dzień w dzień chodziłem do kościoła, przyjmowałem Komunię świętą i z upodobaniem przyglądałem się habitom dominikańskim. Pewnego razu wybrałem się do lwowskiego wydawnictwa dominikańskiego, bo kupowałem wówczas masę książek poświęconych mistyce, np. dwudziestotomową Biblioteczkę Życia Wewnętrznego. W wydawnictwie siedzi zakonnik. “Proszę ojca, czy mógłbym wstąpić do trzeciego zakonu dominikańskiego?” – pytam.  “i czy będę mógł nosić habit?”. Pytanie o habit dużo mnie intrygowało, ponieważ do trzeciego zakonu należą świeccy. “Nie, habit nie” – odpowiada dominikanin. “Ale będzie mógł pan założyć go do trumny”. “Mhm, to niezbyt ciekawe” – mruczę pod nosem. “Skoro to pana nie ciekawi, może chciałby pan do pierwszego zakonu?” – mój rozmówca kuje żelazo, póki gorące. A to inna sprawa, kombinuje w duchu, wolno mi będzie paradować w habiciku, zanim się położę do trumienki.

Kiedy tak w myślach przymierzam habit, wiedzę, że w kącie pokoju stoi Chrystus. Nie był to Jezusek ze świętych oleodruków ani też Jezus, którego ujrzała św. Faustyna, notabene mi się nie podoba obraz “Jezu ufam Tobie”. W kącie stoi więc Chrystus. Ale jaki to Chrystus? Beduin ze wspaniałym, smagłym obliczem, bujną brodą, prawdziwy król Izraela, potomek Dawida i Salomona, w szacie światła! Poczułem, że Jezus zaprasza mnie do siebie i że ma On w sobie nadludzką siłę przyciągania, jest straszliwie silną atrakcją. Zwykły człowiek bywa fascynujący, a co dopiero Jezus! Lecz różnica między zauroczeniem Bogiem a człowiekiem polega na tym, że ludzka fascynacja często nas zniewala, boska – nigdy, wręcz przeciwnie: przywraca nam wolność.

Myślę dziś, że tamto widzenie było czystą teologią. Dominikanie mają to do siebie, że są niebywale nieufni wobec widzeń, zarówno co do ich strony wyobrażeniowej, jak i fizycznej – wizjom mogą bowiem towarzyszyć złudzenia obecności sacrum. Natomiast widzenia umysłowe, które są niezmiernie wyraźne, choć odbierane jedynie umysłem, mają według św. Jana od krzyża najwyższy stopień pewności. Widzenia umysłowe należą do stylu duchowości dominikańskiej, inne natomiast budzą w nas podejrzliwość.

Widząc Chrystusa, poczułem, jak ogarnia mnie szalona wola wstąpienia do zakonu. A tymczasem ojciec z wydawnictwa gada i gada, nie podejrzewając, co się ze mną dzieje, zresztą zachowałem to dla siebie, nie sądząc, aby było w tym coś nadzwyczajnego. Oprzytomniałem co nieco i gładko przeszedłem do konkretu. “Radzi ojciec wstąpienie do zakonu” – powiedziałem. ” Ale co z moim majątkiem, a właściwie dwoma, bo jeden już odziedziczyłem po ojcu, drugi czeka na mnie w przyszłości po stryju, co więc z nimi począć? Nie dam rady wyrzec się schedy rodzinnej, no, chyba żeby wszystko przepadło, wtedy wstąpił bym bez wahania”. Pożegnałem się z dominikaninem i odszedłem smutny niczym bogaty ewangeliczny młodzieniec, dla którego dostanie się do nieba miało być trudniejsze niż przejście przez ucho igielne dla wielbłąda. Rzekłem sobie: trudno. Nie czułem się święty, który bez wahania rzuca wszystko, by spełnić wolę Bożą. Majątek stał się moim prawdziwym problemem, ale z czasem problem się rozwiązał. Rok później wybuchła wojna, wszystko straciłem i poczułem ulgę, że wyzbywam się ciężaru, który stał się mi kulą u duszy. Z lekkim sercem przekroczyłem furtę, nie martwiąc się o dobra i spadki. Nie mam nic!

Wróćmy do przeszłości: co na to wszystko rodzina? Najpierw Ojciec się lamparci, potem rozgląda za habitami, nie wiadomo zresztą co gorsze…

Z deszczu pod rynnę! Rodzina nieco się dziwiła, nieco cieszyła z mojej przemiany. Nikomu z najbliższych – nawet stryjowi księdzu infułatowi – nie opowiedziałem o dotknięciu Maryi ani nie zająknąłem się o planach wstąpienia do zakonu. Czas jakiś modliłem się różańcem podarowanym mi przez spowiednika, ale zaprzestałem tych praktyk, bo jako rzekomy neoplatonik nie potrzebuję piętnaści razy zmieniać widzenia, skoro w tej chwili mentalnie widzę Matkę Boską.

Pewnego razu pojawił się w Busku dominikanin, by zakładać bractwo różańcowe. Byłem wniebowzięty. Udaliśmy się razem na obiad do proboszcza, a ten zaproponował nam kieliszek wódeczki. Już wcześniej próbowałem z proboszczem porozmawiać o dominikanach, ale skrzywił się niemiłosiernie i powiada: “Ależ panie hrabio, przecież dominikanie nic nie robią, tylko polują!”. A więc proboszcz proponuje nam wódeczkę. Pewien byłem, że świątobliwy zakonnik podziękuje grzecznie, a tymczasem nasz orędownik różańca kropnął kielicha jak gdyby nigdy nic. Poczułem się zgorszony. Nie tylko polują – jak ostrzegał zacny proboszcz – ale wódkę piją!

Innym razem zajrzałem w Krakowie do dominikańskiego kościoła, który wówczas nie należał do najważniejszych świątyń w mieście ? chodziło się do bazyliki mariackiej, do jezuitów i do kapucynów. Wszedłem do kaplicy Matki Boskiej Różańcowej i poczułem, że Matka Boska uśmiecha się do mnie, jakby chciała powiedzieć: “Spotkamy się tu nieraz”. Wrażenie to nie narodziło się w mojej rozbudzonej wyobraźni, ta bowiem nadal pozostawała bierna. Ikona, jak to później zrozumiałem, działa czynnie, jest bowiem obliczem, a oblicze to osoba, osoba zaś działa. I rzeczywiście ? spotykamy się od lat, odkąd jako kleryk chodziłem do owej kaplicy z procesjami.

Za to wszystko, co wówczas przeżyłem, ślubowałem, że ofiaruję Matce Boskiej Częstochowskiej swoje patka, ale trudno mi się było z nim rozstać. Trochę gryzło mnie sumienie, ale usłyszałem, że dominikanie mają przywilej zamieniania ślubów. Spowiadając się, wyznałem, co mnie trapi. “Głupcze” – powiada spowiednik. “Po cóż Maryi zegarek, w niebie czas nie istnieje, lepiej kup dla kościoła ornat”. Tak też uczyniłem, ale podczas wojny zegarek przypadkiem poszedł na dno Atlantyku. Cóż, kobieta zawsze znajdzie sposób, by odebrać to, co się jej niebacznie przyrzekło!

Znaki mojego powołania dominikańskiego zdawały się oczywiste, nie byłem jednak świętym, lecz zwykłym człowiekiem. Budziłem się nieraz i ledwo otwarłszy oczy, czułem, że nie mam powołania. Żyłem więc bez jakiegokolwiek przymusu, ogarnięty absolutną wolnością, dlatego w moim późniejszym życiu specjalnej roli nie odegrał teologiczny dylemat, jak pogodzić łaskę z wolną wolą. Po wydarzeniach we Lwowie Bóg jawił mi się jako szalona atrakcja w niczym nie ograniczająca mojej wolności. Gdybym nie skierował swoich kroków ku dominikanom, postąpił bym wbrew własnemu interesowi, okazał bym słabość. Kim byłbym dzisiaj? Zgrzybiałym staruszkiem, wnuczka prosiła by, żebym wyprowadził pieska na spacerek, bo piszczy. A ja zagwizdał bym na Fafiaka, ciesząc się, że jestem komuś potrzebny. Z czego utrzymywał bym się, skoro przepadł majątek, który przed wojną stał mi się kulą u duszy? Zakon to zawsze zakon. A jestem postacią ewangeliczną: orać nie umiem, żebrać się wstydzę, a tu mnie karmią, żywią – czasami lepiej, czasami gorzej – nawet buty podarują, czegóż więcej od życia wymagać?

Ale serio: nigdy nie żałował Ojciec swojego wyboru?

Zastanawiam się często, jak wytłumaczyć komuś, kto tego nie przeżył, że fascynacja Bogiem bywa większa niż zauroczenie drugim człowiekiem, a miłość ziemska gaśnie wobec miłości do Stwórcy. Człowiek jest wspaniałym dziełem Bożym, każdy z nas w Jego zamyśle miał być urodziwy i piękny – ponieważ Bóg nie tworzy brzydoty – lecz skutkiem grzechu pierworodnego nie wszyscy grzeszymy nadmiarem urody, co raduje właścicieli salonów piękności. Gdyby pierwszy człowiek nie zgrzeszył, dotąd upiększałby nas Pan Bóg, nie zaś pani Stefa z salonu kosmetycznego. Powołanie do zakonu rodzi się wtedy, gdy fascynacja Bogiem uświadamia nam, że nawet najpiękniejszy i najmocniej kochany człowiek jest nieskończenie mniej interesujący aniżeli Stwórca.

Czy Ojciec chce powiedzieć, że solidarność żołnierska jest głębsza niż więzi pomiędzy braćmi zakonnymi?

Pośród dominikanów czuje się wyśmienicie, lubimy się, szanujemy, łączy nas koleżeństwo, ale nie panuje między nami bliskość, jaka zaistnieć może jedynie pomiędzy towarzyszami broni, z którymi czołgasz się w błocie, śpisz obok nich na betonie, drżysz boisz się, czujesz to samo niebezpieczeństwo.

Nie założyłem rodziny, choć żyję we wspólnocie, która lubi się nazywać rodziną dominikańską, ale na miły Bóg – cóż to za rodzina? Stu zakonników zgromadzi się pod jedną strzechą i chełpią się, że tworzą rodzinę. Rodzina to mama, tata i usmarkany synek, i to jaka rodzina! – bywa że mistyczna, choć jej mistyka nie jest jawna. W Coëtquidan czułem się członkiem najprawdziwszej rodziny i za kolegów wskoczył bym w ogień, bo obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, jak powiadali trzej muszkieterowie. Każdy czuł się częścią wspólnoty: razem czyściliśmy broń, razem klęliśmy na oficerów, razem siadaliśmy na belce, pod którą wykopano latrynę, czołgając się wspólnie w błocie, modląc się, by wróg nie postrzelił cię w tę część ciała, którą niezgrabnie wypinasz, czujesz się związany z kolegami na śmierć i życie. A tego w zakonie nie uświadczysz.

Owszem dominikanie tworzą wyborną armię, lecz na niższym poziomie niż zwykła kompania strzelecka. Wspólnota zakonna połączona jest wysiłkiem pracy i modlitwy i dążenia do Pana Boga. Łączy nas też silna więź intelektualna, identyczny typ umysłowości. I nic więcej – reszta jest samotnością przed Bogiem. Każdy z nas staje się przed Nim samotnie. W armii nauczyłem się strzelać, ale przede wszystkim poznałem smak ludzkiej solidarności. Ot, dziś otrzymałem list od Janka, kolegi z wojska. Nie widzieliśmy się od sześćdziesięciu lat, bo Janek od zakończenia wojny żyje na emigracji w Australii. Co pisze? Pakuj manatki, Kaziu, przyjeżdżaj do mnie. Niczym się nie martw. Kościół blisko! Jeszcze Jankowi nie odpisałem, ale może by tak, skoro kościółek blisko… To się nazywa kolego z wojska! W zakonie panuje koleżeństwo, zdarza się nawet przyjaźń, lecz każdy z nas jest – bo być musi – monadą, albowiem przed Bogiem, jak powiedziałem, staje się w samotności.

Podczas wojny miałem trzydzieści lat i nie czułem żadnych trosk. Dopiero gdy przestąpiłem próg klasztorny, zacząłem się przejmować swoim powołaniem, kiepskimi wynikami w studiowaniu i masą innych spraw.

Był też nowicjusz, o którym szeptano po kątach, że nie przyjmuje Komunii. “Osobliwe” – wzdychano. “Pewno nerwica, ach, biedak”. W końcu przeor zaprosił biedaka na rozmowę. “Papieroska?” – proponuje, bo palenie było przyjęte w klasztorze. “Jedzenie bratu smakuje?” – dopytuje troskliwy przeor. “Koledzy znośni?”, “Nie miewa brat kłopotów ze snem?”, “Wszystko w porządku? Ale podobno brat nie przyjmuje Komunii?”. “A i owszem, nie przyjmuję” – odpowiada rzekomy nerwicowiec. “Bo ja, proszę ojca przeora, jestem niewierzący!”. A to ci dopiero! Przeor, było nie było opanowany Anglik, bez mrugnięcia okiem pyta: “W takim razie jak brat tu trafił?”. “Ano przeglądałem kiedyś różne reguły klasztorne i najbardziej spodobała mi się dominikańska: intuicja, kontemplacja, dyskurs, studium, apostolski przekaz, pomyślałem więc, że to zakon wprost dla mnie stworzony!”. I miał rację, nasza reguła jest doskonała, nic dziwnego, że urzeka nawet niedowiarków.

W Howkesygard spotkałem pewnego mądrego dominikanina, spytałem go więc, jak by wytłumaczył falę wystąpień z zakonu, bo po odejściu wspomnianego surowego magistra w ślad za nim podążyli z czasem inni klerycy. Dominikanin odpowiedział: Ci, którzy wystąpili, nieustannie poszukiwali u św. Tomasza logicznego myślenia, śledzili jego myślenie dyskursywne i dowody, a których Akwinata szukał prawdy. Lecz poszukiwacze prawdy nie spoczęli w niej, choć ją znaleźli. Z czego wniosek: należy szukać prawdy, szukać i jeszcze raz szukać, a jeśli się ją posiądzie – kontemplować ją. Zdaniem mojego rozmówcy angielskim braciom zabrakło kontemplacji, nie zbywało im subtelności intelektualnej, doktorantów, ale zignorowali kontemplację.

A czy polskim dominikanom nigdy nie zdarza się oschłość albo pycha intelektualna?

Nigdy nie byłem jej świadkiem, choć to prawda, że intelektualizm dominikański czasem sprzyja oschłości i pysze, a z pewnością poczuciu wyższości.

W Anglii popęd do prawdy wpajano już klerykom z nowicjatu. Mój profesor metafizyki, ojciec Austen Barker, wykładając Arystotelesa, trzymał w ręku zwykłą kredę do pisania na tablicy. Nagle spojrzał na kredę, zamilkł i podnosząc ją w górę, wykrzyknął w natchnieniu: “Bracia, oto byt!” Wzruszenie bytem to cecha prawdziwie dominikańska.

Ojciec Innocenty Bocheński nieraz powtarzał, że samodzielność intelektualna jest typową cechą dominikańską!

Miał rację! Często chwalę się, że dominikaninem jestem od urodzenia, ale pewne cechy umysłowości dominikańskiej odkryłem w sobie dopiero dzięki wojnie, która – jak już wspomniałem – mnie odkorowała. Wielkim plusem naszego zgromadzenia wydaję się to, że możemy zajmować się tym, na czym się znamy. Przez sześćdziesiąt lat nikt nigdy nie zmuszał mnie w zakonie, bym poświęcał się rzeczom mnie nie interesującym.

Studiując Summę, odkrywamy w sobie powołanie dominikańskie, przede wszystkim poznajemy siebie samych, swoje prymitywne myślenie ? nasze myślenie pogłębia się i rozwija dzięki Tomaszowi, albertowi Wielkiemu czy Eckhartowi. Poznaj siebie samego! W przekazywaniu tym widzę kolosalną siłę formacji dominikańskiej. Krąży komiczne powiedzonko, że zakon niszczy osobowość. Powtarzają je najczęściej ludzie obrzezani, że ich osobowość poniosła w zakonie jakieś uszczerbki.

Wróćmy do Hokesyard. Wspomniał Ojciec o surowości panującej w angielskim nowicjacie. Czym się ona przejawiała?

Pokutami! Biczowaniem! Trzy razy tygodniowo! Na studentacie rozlegał się dzwonek i przystępowaliśmy do biczowania. Co tu taić, w klasztorze panował nastrój grozy, pełzającego strachu oraz ascezy – tego już, Bogu dzięki, nie uświadczy się w dzisiejszych klasztorach.

Może warto uczynić dygresję o ascezie. W nowicjacie przestrzegano surowych postów: do syta jedliśmy tylko raz dziennie. Prawdę mówiąc – głodowaliśmy. Kiedy więc pewnego razu wybraliśmy się w odwiedziny do klasztoru żeńskiego, objadłem się tam tak potwornie, że nie mogłem wstać od stołu!

Trzeba próbować, przyszłość należy do odważnych.

Jak czytamy w Ewangelii: “Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6); “Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemnościach, lecz będzie miał światło życia” (J 8,12). Człowiek pobożny, idąc za Chrystusem, nawet jeśli się potyka na drodze, otrzyma światło życia, to znaczy ujrzy sens tam, gdzie życie ziemskie sens traci. Śmierć wydaję się nonsensem, lecz jeśli zaufamy Chrystusowi, pójdziemy za Nim, padnie na nas światło prawdziwego życia.

Papież na tronie, kardynał w czerwonej sukience, mnich w habicie – każdy z nas ma przekazywać życie. Dobry kaznodzieja bądź duszpasterz potrafi swoim przykładem – pozostając zwykłym człowiekiem – natchnąć wiernych wiarą w istnienie życia, które przekracza wszelkie ludzkie pojęcia dotyczące ziemskiej egzystencji.

Czyli Bogu trzeba zaufać bezgranicznie?

Otóż to: bezgranicznie! Takie zaufanie jest nadzieją. Nie wolno nam powtarzać grzechu naszych prarodziców, którzy za podszeptem szatańskim stracili nadzieję i ufność wobec Stwórcy, sądząc, że On nie pragnie dobra dla człowieka, bo największe dobro zastrzega wyłącznie dla siebie. Czy Bóg jest egoistą, zazdrosnym o wiedzę o tym, czym jest dobro i zło? Podejrzewając o to Stwórcę, stworzylibyśmy karykaturę Boga.

Gdyby dzisiaj zwrócił się do mnie młody człowiek szukający swego miejsca w świecie, radziłbym mu studiować dziennikarstwo, naturalnie jeśli czuje pasję poszukiwania prawdy. Widzę analogię między dziennikarzami a dominikanami: jedni drudzy mają powołanie do prawdy. Szukamy jej wszędzie, bo Bóg nie stworzył nieprawdy ? wierząc w to, popadlibyśmy w herezję, a nawet w bluźnierstwo. Wszystko co Bóg stworzył, jest prawdą, ale człowiek czasami ją zniekształca. Trzeba więc prawdę oczyścić.

Ale serio, każdy zawód wymaga pewnej charyzmy ? wykonując jakąkolwiek pracę, nie wolno nam zapomnieć, że jej celem jest służba człowiekowi.

Czy warto było wstąpić do zakonu?

To samo pytanie prawie sześćdziesiąt lat temu stawiała mi matka: “Synu, czy warto?”. Pewnie, że warto!

Znajoma powiedziała kiedyś, że nieźle się ustawiłem w zakonie. A i owszem, ale raczej w tym sensie, że to zakon ustawił mnie moralnie, podobnie jak służba w wojsku. Zakon ma to do siebie, że formuje nie tylko w nowicjacie – duch zgromadzenia promieniuje tak wyraźnie, iż zakonnik jest ciągle przez niego ustawiany i formowany.

Warto czy nie warto było wstąpić do zakonu, stało się, jak się stało, i już się raczej nie odstanie. Nie założyłem rodziny, ale żyję we wspólnocie. Jak powiadam, łączy nas praca, modlitwa, dążenie do Pana.

Jakiego człowieka formują dominikanie? Przede wszystkim to tym myślący. Franciszkanie zaś formują człowieka czującego, którego znakomitym przykładem jest św. Albert Chmielowski. Pamiętacie obraz Wyczółkowskiego pt. Znajda, o którym już wspomniałem – portret brata Alberta przytulającego dziecko. Oto esencja ducha franciszkańskiego: emocjonalne współczucie posunięte do heroizmu, o czym świadczy ofiara św. Maksymiliana Kolbego. Natomiast esencją ducha dominikańskiego jest myśl, intelekt, nieustanne dążenie do prawdy zarówno w życiu osobistym, jak i wspólnotowym, w studium i duszpasterstwie. Beż przesady można powiedzieć, że dominikanin odczuwa głód prawdy, toteż szuka jej wszędzie, nawet w herezji.

Z powołaniem jest inaczej. Przypomina ono siłę grawitacji, która – przynajmniej w moim przypadku – nigdy wyraźnie nie osłabia i nie wyobrażam sobie, by ustała całkowicie. Niemniej kiedy powołanie słabnie, trzeba je wzmocnić aktem wolnej woli, ponownie zaakceptować zaproszenie od Chrystusa. Jeśli powołanie nie osłabnie na długi czas, kapłan może w nie nawet zwątpić. Przez sześćdziesiąt lat spędzonych w zakonie zapewne nieraz przeżywałem chwile, kiedy malała “siła grawitacji”, ale nie pamiętam tego wyraziście, z czego wnioskuję, że pauzy te nie były długie. Jak każdy dominikanin jestem dość sceptyczny, przypuszczam więc, że każdej pauzie towarzyszył kubeł zimnej wody: dobrze, nie mam powołania, wystąpię z klasztoru, ale za co się utrzymam? Kto mi zapewni wikt i opierunek? Podejrzewam, że my, zakonnicy, co najmniej podświadomie czujemy, iż zakon gwarantuje nam poczucie bezpieczeństwa bytowego. Jednak zawsze lepiej mówić tylko we własnym imieniu: moje powołanie jest świadome, lecz kto wie, czy nie działa we mnie podświadome wygodnictwo? Choć z drugiej strony: mojej rodzinie w Szwecji całkiem nieźle powodzi się finansowo; gdybym stracił powołanie, pojechałbym do Sztokholmu i żyłbym bardziej komfortowo niż w klasztorze.

Najciekawsze jest to, że ksiądz jest nosicielem najgłębszej tajemnicy, jaką można sobie wyobrazić. Taki młody człowiek, jakiś Jaś Kowalski, kilka lat był w seminarium, wykuł teologię, filozofię, potem nagle dotknięcie rąk biskupa i staje się nosicielem straszliwej tajemnicy, bo przemienia chleb w ciało Pańskie i wino w krew Pańską. To jest rzecz niewyobrażalna w swojej potędze. Przemienienie… Myślę, że jest to większy cud niż stworzenie świata. I to Pan Bóg daje każdemu kapłanowi.

Bóg wybiera sobie ludzi, których chce obdarzyć swoją mocą. Jak to jest z powołaniem? Jan Paweł II pisał, że tu jest wielka tajemnica. Dlaczego Bóg wybiera tak bardzo różnych ludzi, nieraz przeciętnych?

Tego nikt nie rozwiąże. To jest nie do rozwiązania. Dlaczego Pan Bóg daje łaskę temu, a temu nie daje, daje kapłaństwo temu, a tamtego nie powołuje? To jest tajemnica woli Bożej. Samo powołanie natomiast winno być przyjęte jako wołanie – po-wołanie. Kiedy młody człowiek wstępuje do seminarium albo zakonu, myśli czasem tylko o tym, żeby być dobrym teologiem i o jest jego cel. Nie dla Boga lecz dla kariery duchownej. Taka postawa to poniżenie wszystkiego.

Powołanie jest bardzo ciekawą rzeczą. Może być nagłe, może być wypracowane… Nie trzeba do tego mistyka. Może być też bardzo rozsądne: ?chce być dobrym księdzem?, a to wystarczy. To jest powołanie przez rozsądek.

Wypowiedzi o. Joachima Badeniego pochodzą z książek: “Autobiografia” (Artur Sporniak i Jan Strzałka)
oraz “O kapłaństwie, celibacie i małżeństwie z rozsądku” (Alina Petrowa-Wasilewicz)